W niektórych przypadkach nie trzeba byłoby usuwać, gdyby Kościół zaakceptował antykoncepcje dla małżeństw. Rozumiem, seks po ślubie, ale w praktyce nawet po zawarciu małżeństwa para nie może, ze sobą współżyć kiedy chce. Kościół dopuszcza tylko "kalendarzyk małżeński", więc dlaczego nie może dopuścić innych, skuteczniejszych metod? Irytuje mnie, że chroni się tylko życie poczęte a nawet niepoczęte, a żyjących ma się gdzieś. Przecież nie każde małżeństwo może sobie pozwolić na posiadanie dzieci, lub też mają już dajmy na to troje i nie chcą mieć więcej, gdyż np. nie będą wstanie ich utrzymać. Nawet jeśli będą stosować kalendarzyk to i tak niewiele to pomoże, niektórzy lekarze twierdzą, że kalendarzyka nie powinno się zaliczać do antykoncepcji, gdyż jest to bardzo nieskuteczna metoda, zwłaszcza jeżeli kobieta cierpi na jakąś chorobę. Wiem, że żadna metoda nie daje 100% pewności (poza sterylizacją i wazektomią), ale jednak ryzyko wpadki jest mniejsze niż przy kalendarzyku. Księża nie powinni żyć w celibacie, może wtedy inaczej by do tego podchodzili, tak jak w wyznaniu greko-katolickim ksiądz może wybrać, czy chce założyć rodzinę, czy nie, u nas nie ma takiego wyboru i myślę, że to jest jednym z czynników przez których panują dość dziwne zasady. Dlaczego Kościół tak daleki jest od ludzkich problemów? Wolą, żeby rodziło się mnóstwo dzieci, skazanych na biedę, którym i tak nie pomogą. Poza tym natura też robi swoje, zapomina się tutaj o tym, że mężczyzna to też samiec jak każdy inny, który ma swoje potrzeby. Wyobraźmy sobie sytuację, w której dwoje młodych ludzi bierze ślub w wieku 25 lat, po roku rodzi im się dziecko, niedługo później następne (poczętych oczywiście "po bożemu"), nie stać ich na więcej dzieci, więc co w praktyce muszą zrezygnować ze współżycia. Najprawdopodobniej skończyłoby się to tym, że mąż chodziłby nadąsany, bo ma śliczną żonę, której nie może ruszyć, albo nie wytrzymał i znalazłby sobie kochankę...